Wiatr świszczał żałośnie między budynkami i opustoszałymi, cuchnącymi alejami. Przez rynsztoki płynęła brązowa, śmierdząca woda. Tłuste szczury śmigały między nogami, a wychudzone koty śledziły każdy twój krok spod stert śmieci i cieni rzucanych przez małe budynki. Sunąłem szybkim krokiem przed siebie, otulając się szczelnie ciemnym, wyłatanym płaszczem. Usłyszałem ciężkie kroki kilku osób. Patrol miejski. Cholera! Szybko wsunąłem do zaułka między dwoma większymi domami. Ulicą przeszli czterej strażnicy w charakterystycznych uniformach wyposażonych w zbrojne elementy. W rękach nieśli pochodnie, a miecze szczękały cicho i złowrogo w pochwach u pasa.
-… Siepacz z Newford gnije wreszcie w lochach! Złapali go jak okradał kwaterę jednego ze szlachciców. Jak mu tam było? Lord Amestoris?-rzucił jeden.
-I dobrze. Mam nadzieję, że zdechnie tam na jakąś grypę czy co. W końcu lochy w Newford są jednymi z najgorszych. Zimno tam, że na samą myśl gęsia skóra mi wyłazi-odparł jeszcze jeden.
Przeszli dalej skręcając w jedną z ulic. Wysunąłem z zaułka i ruszyłem szybko w kierunku tutejszych stajni. Już z daleka widziałem piękne, różnorodne konie stojące w boksach. Noce były jeszcze w miarę ciepłe, więc większość z nich stała na zewnątrz. Przy nich czuwały psy, a w niedużej budce obok drzemał strażnik. Obszedłem stajnię na około i po cichu podkradłem się do jednego z pierwszych boksów. Stał w nim masywny, siwy wałach. To nie to… Nie szukam wolnego tarana, a śmigłego, smukłego wierzchowca. Wskoczyłem na przegrodę boksu i omiotłem wzrokiem dalsze konie. Mój wzrok spoczął na karym, śmigłym, młodym ogierze o ciemnej grzywie z kilkoma białymi pasmami i długą, białą strzałką na głowie. Zwinnym, szybkim ruchem przeskoczyłem przez boksy koni dostając się do wypatrzonego ogiera. Szybkim, wprawnym ruchem otwarłem jego zagrodę, dosiadłem go na oklep i mocnym, zdecydowanym klepnięciem w zad zmusiłem do biegu. Koń zarzucił łbem i wybiegł ze swojego boksu. Usłyszałem ujadanie psów, które rzuciły się za mną, ale nie były w stanie dogonić karego wierzchowca. Z budki wybiegł strażnik, wrzeszcząc tak, jakby chciał obudzić pół miasta. Wyjechałem z miasta kierując się do pobliskiego lasu. Nie miałem ochoty jechać gościńcem. Zbyt duże ryzyko złapania. Wierzchowiec podrzucał łbem zdezorientowany, ale nie stawiał większych oporów. Biegł płynnie, z gracją, buchając parą z chrap. Jego ciężkie kopyta waliły głośno w ubitą, wilgotną glebę. Odjechaliśmy już na tyle daleko, że nie byli w stanie wytropić nas w najbliższym czasie. Myślę, że za jakieś dwa miesiące zapomną o tym incydencie. Przecież… jeden koń nie robi im różnicy. Uśmiechnąłem się do siebie lekko. Wierzchowiec przystanął między drzewami. Uspokoił się. Zeskoczyłem z jego grzbietu i poklepałem po szyi. Zwierzę wpatrywało się we mnie dużymi, niebieskimi, mądrymi oczyma. Nie uciekało, nie było zdenerwowane ani agresywne. Po jego postawie miałem twierdzić, że bardziej chce pokazać co potrafi, chce mnie przetestować, czy jestem godzien być jego jeźdźcem. Dobrze. Przekonamy się wkrótce…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz