Na dworze siąpił deszcz. Wszystko tonęło w paskudnym błocie. Cały świat wydawał się jakiś szary i bardziej ponury niż zwykle. Uroki wczesnej wiosny.
– Psia pogoda – zauważył półgłosem Jewłogij Rogozin, dowódca najemnego oddziału „Szkarłatne Kwiaty”. – Aż się dupy nie chce ruszyć do miasta, nie, bratan?
Kiwnąłem głową. Siedzieliśmy nad grzańcami w rogu przytulnej gospody w jakiejś zapadłej wsi. Dwa dni drogi od Goldencoast. Oprócz nas i dwóch pijanych mężczyzn pod jedną z ław gospoda była pusta – reszta kompanii Rogozina rozproszyła się po okolicznych burdelach.
– To co, Zima – Rogozin z hukiem odstawił swój kufel na stół. – Zostajesz na razie z nami czy próbujesz szczęścia w czym innym?
– A macie jakąś robotę dla mnie? – zapytałem cicho.
– Znalazłoby się coś. Ostatnio rada Goldencoast ogłosiła nabór do straży miejskiej. Nieźle płacą. Mamy zamiar się na to załapać i trochę uciułać. Wiesz, spłukani jesteśmy.
– Co konkretnie będziecie robić?
Rogozin wzruszył ramionami.
– Mają problem ze złodziejami. Szerzy się to plugastwo, że aż strach. Powyłapywać skurwieli, może trochę podziurawić. I tyle.
Chwilę się zastanawiałem. Propozycja Rogozina była kusząca, a mój budżet poważnie nadszarpnięty. Łapanie złodziei to nie najgorsza robota. A skoro nieźle płacą...
– Pojadę z wami – zadecydowałem w końcu. Rogozin uśmiechnął się, zadowolony.
– Wyjeżdżamy jutro, bratan.
***
Po dwóch dniach brnięcia w błocie brudni, niezadowoleni i przemoczeni stawiliśmy się u rady miejskiej Goldencoast. Rajcy radośnie nas przywitali, obiecali sowitą nagrodę, wypłacili lichą zaliczkę i kazali już następnego dnia iść „na łowy”.
– Skąpiradła – mruczał niezadowolony Rogozin, licząc pieniądze. – Niech ich szlag. Miejskie fircyki.
Puściłem jego gadanie mimo uszu. Mnie osobiście zaliczka w zupełności wystarczyła: miałem za co wynająć pokój w gospodzie i napić się wieczorem. Na nowy płaszcz nie starczyło.
Następnego dnia łaziliśmy całą bandą po mieście bite trzy godziny. Rogozin w końcu uznał, że to bez sensu. Podzielił nas na mniejsze grupki i kazał nie wracać bez złodzieja.
Mnie przydzielono do dwóch młodych, chyba szesnastoletnich żółtodziobów. Jeden miał na imię Miszka, a na drugiego wszyscy wołali Kapeć. Dlaczego, wolałem nie wnikać.
Ruszyliśmy do najbardziej zagrożonej dzielnicy miasta. Uznałem, że tam najłatwiej dorwać jakiegoś złodziejaszka, choćby najlichszego. Bardzo potrzebowałem nowego płaszcza.
W końcu, gdy po okrążeniu całej dzielnicy sześć i pół raza, straciliśmy już nadzieję, usłyszeliśmy głośny wrzask.
– Złodziej!!! Chwytaj, łapaj!
Przejąłem inicjatywę.
– Miszka, zablokuj tamtą przecznicę. Kapeć, ty blokuj tę z drugiej strony. Jazda!
Młodzi posłuchali mnie od razu i rozbiegli się w dwóch różnych kierunkach. Na szczęście dla nas, ów złodziej wybrała bieg w moim kierunku. Szczerze wątpię, czy któryś z moich współtowarzyszy zdołałby zatrzymać rozpędzonego faceta.
Okazało się, że to jednak była kobieta. Przytulając jakiś pakunek do łona, sadziła przez ulicę. Gdy zbliżyła się do miejsca, przy którym stałem, rzuciłem się na nią i zwaliłem z nóg. Zanim zdążyła wyjąć jakąś broń, złapałem ją za nadgarstki i wykręciłem ręce do tyłu. Wyrywała się, próbowała walczyć. Jednak była za słaba...
<która z dziewcząt dała się tak perfidnie zwalić z nóg? =)>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz