Wreszcie mogłem w pełni cieszyć się pięknem lasu. I choć im dalej oddalałem się od jego środka tym mniej było drew, a zwierząt prawie nie widziałem, to napawałem się wciąż jego pięknem. Cisza w lesie była niezwykła. Nic jej nie mąciło, a delikatne promienie słońca tańczyły na śniegu. Ponad mną przeleciał orzeł. Ile ten ptak miał w sobie majestatu, niczym król przestworzy. Bardzo pragnąłem przyjrzeć mu się choć odrobinę bliżej. Wszedłem więc na jedno z wyższych drzew. Ptak spokojnie kołował ponad okolicznymi łąkami poszukując pożywienia swym bystrym wzrokiem. Był piękny. Nagle coś bardziej przykuło jego uwagę i opadł w dół z niewyobrażalną szybkością. Nie ujrzałem go już później. Zszedłem, więc z drzewa i ruszyłem dalej pod baldachimem gałęzi. Przede mną przebiegły dwie wiewiórki popisując i bawiąc się ze sobą. Zatoczyły następnie krąg wokoło mnie i znowu zaczęły się gonić. Miałem coś na taką okazję w kieszeni. Wyciągnąłem z niej dwa orzechy, jeden włoski, drugi laskowy i położyłem na ziemi obok wiewiórek. Zaprzestały na chwile swoich psot i spojrzały na orzechy. Z początku nieśmiałe stały na uboczu. Kiedy jednak wyraźnie dałem m do zrozumienia, że jestem przyjacielem podbiegły szybko i łapczywie zabrały się za jedzenie. Ja natomiast szybkim równym krokiem ruszyłem dalej. Z chęcią zatrzymałbym się przy wysokim buku na którego gałęzi siadł jastrząb, ale wiedziałem, że nie mam na to czasu. Nie potrafiłem jednak nie naszkicować pięknego czarno-białego ptaka. Nie przeszkadzała mu zapewne moja obecność, ponieważ nawet nie poruszył się kiedy usiadłem pod pobliskim drzewem z szkicownikiem w ręku. Kiedy jednak szkic był gotowy musiałem się już pospieszyć. Do terenów zamieszkanych przez ludzi miałem jeszcze wiele drogi, a powoli zbliżało się południe.
Minęło kilka godzin i czułem się zmęczony podróżą. Dawno zapadł już zmrok. Dotarłem jednak już bardzo blisko miejsca zamieszkania ludzi. Nawet nie zorientowałem się kiedy wyszedłem zza krzewów na polanę. Stała na niej pod drzewem niewielka chatka pokryta strzechą. Szyba w oknie do połowy przesłoniętym okiennicą była wybita, a polana wyglądała trochę jak pobojowisko. Zbliżyłem się do budynku, jednak w tej samej chwili zza krzewu wyskoczył barczysty człowiek z toporem w ręku i bez namysłu rzucił się na mnie. Musiał być to jeden z bandytów, o których tak wiele mówili druidzi wysłani na granicę. Nie miał w sobie jednak zbyt wiele rozumu biorąc pod uwagę sposób w jaki atakował. Wyglądało to zupełnie tak jakby ataki były ślepe. Często pędząc z toporem przebiegał obok mnie i nawet nie musiałem się przesunąć z miejsca. To też wystarczyło tylko delikatnie pchnąć go wodą w stronę kamieni na skraju polany, by zakończyć „pojedynek”. W krzewach siedział jeszcze jeden, zapewne kompan tego pierwszego. Ten jednak różnił się zasadniczo. Atakował precyzyjnie, sprawiając mi nie raz problem z ominięciem jego ostrza. W walce z nim musiałem się nieco wysilić. Podniosłem więc zaporę z lodu, by utrudnić mu dostanie się do mnie, a następnie komplikowałem mu zadanie jak tyko potrafiłem. Unikał jednak wszystkiego nie dały mu rady ani zapory, ani wystające z ziemi grube sople, ani też kule wodne. Tutaj trzeba było skończyć zabawę i zastosować bardziej zaawansowane techniki. Stworzyłem więc wokół siebie barierę z wody i zebrany płyn skierowałem w niego. Nie tak łatwo jednak było go pokonać. Mimo iż wylądował aż w krzakach za domem podniósł się i ruszył na mnie z pełną furią. Nie zdążyłem nawet wznieść zapory, kiedy uderzył mnie mieczem w prawe ramię. Ból był silny, a krew lała się strumieniami. Rana ciągnęła się bowiem od ramienia, aż do nadgarstka. Teraz nie miałem zamiaru się cackać. Walnąłem go z całej siły lodem i odrzuciłem daleko poza polanę, nie wrócił już. Ja tymczasem starałem się zatamować krwawienie. Podciągnąłem rękaw ujawniając niebieskie symbole i przecięcie. Nie było na szczęście bardzo głębokie. Wtedy spostrzegłem w drzwiach chaty kobietę. Przyglądała mi się blada, a w ręce trzymała miecz.
<Sensitive?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz