sobota, 1 lutego 2014

Quest od Esaliena

Około dwa lata przed wydarzeniami z Undertwood.

Drugi dzień lata był wyjątkowo spokojny. Na jasnobłękitnym niebie nawet najbystrzejsze oko nie było w stanie dostrzec chmurki. Po wczorajszym święcie Rastarai, choć poszedłem późno spać, nie czułem się zmęczony. Można powiedzieć, że przez cały czas trwania uroczystości nudziłem się okropnie. Czasami nie rozumiem, po co wygłasza się tyle mów? Tak, więc tego dnia postanowiłem dla odmiany zrobić coś ciekawego. Pogoda tylko prosiła aby opuścić wioskę i iść szukać natchnienia do malowania gdzie indziej. Gdy tylko byłem na nogach wyjrzałem przez kore drzewa uformowaną zaklęciami w kształt okna. Nikogo nie było widać, zapewne wioska jeszcze nie wstała. Nie było to dziwne, często działo się tak po większych świętach, a przesilenie letnie do takich należało. Zszedłem spokojnie schodami uformowanymi wewnątrz drzewa na sam dół. Musiałem to zrobić jednak cicho by nie zbudzić ojca. Trzeba przyznać, że druid o żywiole ziemi potrafi doskonale wyczuć czyiś ruch. Dlatego tez niemalże się skradałem. On jednak chyba nie miał ochoty wstawać wcześniej niż na posiedzenie rady na pięć godzin po wschodzie słońca. Wykradłem się więc z domu ze szkicownikiem w ręku. Nie trudno było mi wybrać cel mojej wyprawy. Góry, piękne, pnące się po samo sklepienie, majestatyczne. Tam musiałem znaleźć wenę do malowania. Ruszyłem więc w ich stronę bez zastanowienia. Las był jak zwykle spokojny, a pośród gałęzi roznosił się miły świergot ptaków. Była to jedna z przyjemności dla wstających wcześnie rano. Usłyszałem też kukanie kukułki i tym bardziej utwierdziłem się w słuszności przedsięwzięcia jakim był mój spacer. Im bardziej zbliżałem się do nagich skalnych szczytów tym bardziej teren stawał się pochyły. Utrudniało to marsz, lecz nie odbierało przyjemności jaką z niego czerpałem.
Kiedy w końcu dotarłem do ich podnóża, zachwyciły mnie jeszcze mocniej niż kiedy przyglądałem się im z daleka. Zacząłem więc mozolnie się wspinać. Z początku teren był w miarę dobry do wspinaczki, którą podejmowałem po raz pierwszy w życiu na taką skalę. Nie przypominało to wspinania się na drzewo. Szedłem jednak wytrwale, chcąc udowodnić samemu sobie, że jestem w stanie to zrobić. Było to bardzo męczące zajęcie. Mogę nie kłamiąc rzec, że spływały ze mnie rzeki potu. Prażące słońce nie dawało mi chwili wytchnienia. Nie chciałem jednak zawieść sam siebie dowodząc, że nie jestem w stanie tego zrobić. Wspinałem się więc dalej szukając coraz to nowszych punktów oparcia i ścieżek. Minęła tak godzina, a potem następna. Pojawił się wtedy na niebie orzeł. Tak bardzo pragnąłbym jak on, szybować ponad światem i oglądać go bystrymi oczyma. Wtedy jednak nie pojąłem do końca natury tego ptaka, gdyż oderwały mnie od tego krwawiące dłonie. Niedługo potem nadeszło jednak wybawienie. Chmury przesłoniły nieznośne słońce i mogłem kontynuować marsz. Szło mi się wtedy przyjemnie i znów miałem ku temu ochotę. Zacząłem wtedy dokładniej obserwować wszelkie formy skalne jakie napotkałem i przerysowywać je do mojego szkicownika. Chwila wytchnienia nie była jednak długa, niecałą godzinę później poczułem na swojej skórze kropelkę wody, a potem następną i następną, aż w końcu lunął deszcz i rozpętała się burza. Ledwo udało mi się utrzymać na nogach i nie zlecieć ze skał. Zrobiło się okropnie zimno, a wszystko przez wiejący z północy wiatr. Musiałem znaleźć gdzieś schronienie. Zacząłem więc iść mimo porywistego wiatru, który chyba uparł się by zrzucić mnie z góry. Nogi bolały mnie okropnie i ledwo udało mi się przesunąć na półkę skalną na której mogłem choć chwilę odpocząć. Wiedziałem jednak, że muszę szukać jakiegoś lepszego schronienia, by przeczekać burzę. Szedłem więc wzdłuż ściany wyznaczanej przez góry, aż spostrzegłem w niej otwór. Widząc w tym szansę na przetrwanie wślizgnąłem się do niej. Było o wiele lepiej niż na zewnątrz, choć panował w niej zupełny mrok. Usiadłem niedaleko wylotu jaskini, by móc obserwować przebieg burzy. Niedługo potem poczułem czyjąś obecność za mymi plecami. Odwróciłem głowę i ujrzałem coś co przypominało ogon, a zakończone było popielato brązową kitką. Wytężyłem wzrok, lecz nie udało mi się niczego dostrzec. Wiedziałem jednak, że cokolwiek to jest nie specjalnie cieszy się z mojej wizyty. Obudziła się we mnie jakaś nie zrozumiała ciekawość. Powinienem przecież uciekać i szukać innego schronienia, coś jednak kazało mi zajrzeć głębiej do środka i przyjrzeć się temu niezwykłemu stworzeniu. Powoli podszedłem, więc do niego i kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do panującej wokoło ciemności, ukazało się im dziwne zwierzę będące połączeniem orła z lwem. To był gryf. Nigdy, nawet w śnie, nie spodziewałbym się ujrzeć tak niezwykłego stworzenia. Wszelki strach zniknął wtedy z mojego serca i spróbowałem nawiązać z nim więź telepatyczną. „Nie zrobię ci krzywdy, chcę tylko znaleźć schronienie” przekazałem mu. On jednak cofnął się głębiej. Coś musiało mu być. Podszedłem, więc bliżej i spostrzegłem na ziemi krople krwi. Przysunąłem się jeszcze bliżej, tak że mogłem dostrzec zwierzę leżące na ziemi i brudne od krwi skrzydła. Był piękny, lecz jego rana musiała mu poważnie dokuczać. „Gdybym tylko potrafił ci pomóc”. Wtedy do głowy wpadła mi pewna myśl, wśród druidów było mnóstwo uzdrowicieli i medyków. Mógłbym zaprowadzić do nich jego. Nie odmówili by mu pomocy. Teraz musiałem jednak przeczekać burzę. Ciężko było mi patrzeć jak zwierzę cierpi. Usiadłem obok niego i magią postarałem się złagodzić ból. Na niewiele się to zdało, ale przynajmniej nie mogłem sobie zarzucić, że nie próbowałem. Czekaliśmy, więc obaj. Z czasem gryf nabrał chyba do mnie zaufania, bo położył na moich kolanach swój dziób. Nie mogłem się nadziwić jak piękne to było zwierzę. Bardzo chciałem mu pomóc. W końcu jednak znużenie wygrało i zasnąłem.
Obudziłem się i stwierdziłem, że deszcz nie stuka już po skałach i możemy ruszać. Podniosłem się z ziemi i spojrzałem na gryfa. Spał całkiem spokojnie, lecz musiałem go obudzić. Mój nowy znajomy nie był tym szczególnie rozradowany, ale udało mi się go namówić do podniesienia się. Tak, więc kiedy tylko był gotowy ruszyliśmy. Podczas podróży rozmawialiśmy telepatycznie cały czas. Rozmowa nam się kleiła, choć dotyczyła bardzo różnych rzeczy. Ja mówiłem mu o malowaniu, on mi o lataniu. Wywnioskowałem z tego, że bardzo to kocha. Tym bardziej było mi go żal. Schodzenie z góry okazało się dużo trudniejszym zadaniem, niż wejście na nią. Wspieraliśmy się jednak jak tylko potrafiliśmy i po kilku godzinach męczącej walki stanęliśmy przed granicą lasu. Spojrzałem jeszcze raz na góry, by pożegnać się i ruszyliśmy przez las. Pięknie pachniało w nim po burzy. Był jak nowo narodzony. Po liściach ściekały jeszcze krople deszczu i co jakiś czas, któraś z nich trafiła na moją głowę. Wiewiórki biegały po gałęziach, ciesząc się jak nigdy, a niedługo potem zobaczyłem także jelenia przechadzającego się w towarzystwie kilku pięknych jasnobrązowych łań. Wyglądał bardzo dumnie. Gryf tymczasem zdawał się zadziwiony lasem, jakby jeszcze nigdy w nim nie był, a może rzeczywiście  nigdy w nim nie był ? Nie zadałem mu jednak tego pytania, nie musiałem znać odpowiedzi. Kiedy dotarliśmy do wioski oddałem gryfa pod opiekę uzdrowicieli. Nie miałem wątpliwości co do tego, że mu pomogą. Z początku był im niechętny, ale kiedy bliżej się z nimi zapoznał udało mu się do nich przekonać. Byłem pewny, że tak będzie. Zwierzęta kochają druidów, druidzi kochają zwierzęta. Ja tymczasem musiałem uspokoić ojca. Nie był zadowolony moim prawie dwudniowym zniknięciem. Ucieszył się jednak na mój widok i choć nie udało mi się uniknąć co najmniej dwugodzinnego kazania, ja również byłem szczęśliwy. Odwiedzałem gryfa przez tydzień i miło było zobaczyć jak o zachodzie słońca odlatuje w stronę gór. Ten widok będzie chyba jednym z tych które zapamiętuje się do końca życia.

Koniec

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz