Otaczała mnie ciemność. Nie widziałem nawet czubka własnego miecza, nie mówiąc już o otaczających mnie postaciach. Bo ktoś musiał tam być. Czułem czyjąś obecność.
I na co mi był ten spacer w góry?!
Namówił mnie, oczywiście, Rogozin. Stary dziad zażądał odnalezienia jakiegoś patałacha, zapalonego botanika, który poszedł po składniki do leczniczego eliksiru rosnące w wysokich górach i nie wrócił.
– Ja go potrzebuję, bratan – powiedział Rogozin z naciskiem. – Tego chłopaka i tego eliksiru. Zapłacę.
To był decydujący argument. Chyba muszę wreszcie zacząć jakoś przebierać w zleceniach, a nie zgadzać się od razu po magicznym słowie „zapłacę”. Szczególnie, jeśli chodzi o coś, co nie polega na wywijaniu mieczem.
Na początku było całkiem przyjemnie. Pominąwszy fakt, że musiałem pojechać konno. Siwy najpierw nie chciał ruszyć, potem nie chciał skręcić, następnie nie chciał zwolnić. W końcu zrobiłem prymitywny palcat z gałęzi i walnąłem go w ten leniwy zad. Uspokoił się.
Ślady chłopaka były całkiem wyraźne. Odbiły się głęboko w wilgotnej ziemi, widziałem je nawet z wysokości siodła. Mogły być całkiem świeże, chociaż, szerze mówiąc, znam się na tropieniu jak wielbłąd na skrzypcach.
Problemy zaczęły się wyżej. Po pierwsze, podłoże było twarde i dla odmiany nie widziałem żadnych śladów. Po drugie, Siwy miał lęk wysokości. Zrzucił mnie przy pierwszej lepszej okazji i pognał na dół. Dalej musiałem iść piechotą.
Po trzech godzinach zacząłem przeklinać siebie, Rogozina, Siwego i całą resztę świata. Bolały mnie nogi, kusza i miecz ciążyły, śladów nie było żadnych, a na dodatek zaczęło kropić. Lepiej być nie mogło.
Następne pół godziny pokazało, że jednak mogło. Drobny deszczyk przeistoczył się w ulewę, ulewa – w burzę. Z gradobiciem.
Zgięty w pół, na oślep macałem ścianę szukając choćby najmarniejszej wnęki. Kule lodu spadające z nieba robiły się coraz większe. Bałem się o życie, po raz pierwszy od tylu lat. Nie cierpię tego uczucia.
Niespodziewanie ściana się skończyła i wręcz wpadłem do jakiejś groty. Było w niej bardzo ciemno, jedynie światło błyskawic rozświetlało jej wnętrze. Niestety, grota nie zapewniała ochrony przed wiatrem i deszczem. Chociaż nie dostawałem po plecach i głowie kulami lodu, mokro i zimno było dalej. Chciałem znaleźć suchsze miejsce, więc ruszyłem w głąb groty.
Nagle zrobiło się cicho, jak nożem uciął. Nie słyszałem już deszczu, gradu ani grzmotów. Ciemność zgęstniała. Powoli wysunąłem miecz z pochwy. Nic nie widziałem, ale jednego byłem pewien – nie jestem sam.
Coś się ruszyło za mną. Błyskawicznie się obróciłem i próbowałem wytężyć wzrok, jednak nic nie dostrzegłem. Znowu coś się ruszyło za moimi plecami. Gdy się ponownie odwróciłem, ruch za mną się powtórzył. Wtedy zrozumiałem, że jestem otoczony.
Cios był szybki, cichy i podstępny. Poczułem nagły ból z tyłu głowy, zmiękłem w kolanach. I zemdlałem.
***
– Ech, Karajew, Karajew. Ty to się jednak do niczego nie nadajesz.
Usłyszawszy znajomy głos, otworzyłem oczy. Znajdowałem się w jakimś pokoju, zapakowany do łóżka. Głowa mi pulsowała. Rogozin siedział obok i patrzył na mnie z rozbawieniem. Byliśmy sami.
– Znalazłeś chłopaka, to trzeba ci przyznać – ciągnął dalej Rogozin, nie zważając na moje kompletne zdezorientowanie. Znalazłem...? Kiedy? Jak? – Szkoda tylko, że martwego. Swoją drogą, myśleliśmy, że ty też jesteś martwy, bratan. Jak twoja szkapa przybiegła, tośmy się nastrachali. I ta burza cholerna. A łeb toś sobie paskudnie rozwalił. Co ci się stało, hę? Karajew?
Zamknąłem oczy. Nikt nie musi wiedzieć o cieniach z tajemniczej groty. Jednego byłem pewien – nigdy tam nie wrócę. Do Groty Cieni, w której omal nie zginąłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz