wtorek, 22 kwietnia 2014

Od Florence, C. D.

Następnego dnia wezwała mnie pani matka.
– Mam dla ciebie wspaniałe wieści, córko – oznajmiła z zadowoleniem. Zastygłam w oczekiwaniu.
– Syn grafa von Alvensleben poprosił o twoją rękę. Zgodziłam się, oczywiście. To doskonała partia.
Gwałtownie zbladłam i poczułam, że brakuje mi tchu. To musi być sen. Koszmar!
– Co się stało, córko? Nie cieszysz się? – zapytała surowo pani matka.
– To takie zaskakujące, proszę mamusi... Ja... Nie wiem, co powiedzieć...
Pani matka uśmiechnęła się wyrozumiale.
– Idź się naciesz, dziecko. Zaprosiłam grafa i grafinę wraz z synem na pojutrze. Urządzimy drobny podwieczorek i ustalimy szczegóły. Rozumiem twoje zdumienie. Idź już, dziecko.
Dygnęłam i opuściłam pokój. Nogi miałam jak z waty. To musi być jeden wielki koszmar. Zaraz się obudzę...
Jeśli to był sen, to nie dawał się łatwo przegnać. Powoli do mnie docierało, że to jednak rzeczywistość. Upiorna, niedorzeczna rzeczywistość.
Mimochodem skierowałam się do ogrodu. Wszystko wydawało mi się bardziej szare i ponure niż zwykle. Było zimno i siąpił deszczyk. Uciekłam do mojego sanktuarium – jedynego miejsca, w którym mogłam się czuć bezpiecznie. Altanki.
Altanka była malutka i szczelnie porośnięta różami. Wyglądało to pięknie, gdy róże kwitły. Jednak teraz straszyły nagie, mokre badyle. W środku było ciepło, jak zawsze. Książki leżały porozrzucane po całej podłodze, na miękkich, błękitnych dywanach. W kącie piętrzyły się stosy niebieskich i białych atłasowych poduszek. Na małym stoliku stała niezapalona świeca.
Większość domowników uważała, że nikt nie chodzi już do tego malutkiego pawiloniku, dlatego był zamykany na klucz. Dzięki zaprzyjaźnionej służącej udało mi się zdobyć wszystkie klucze. Dlatego altanka pozostawała na mój własny użytek i mogłam w niej trzymać, co chciałam.
Opadłam na poduszki i schowałam twarz w dłoniach. To się nie działo. Nie mogłam wyjść za obrzydliwego Helmutha, to... To było niemożliwe! Nie chciałam! Taki płytki, chciwy i przejrzysty jak strumień. A ja marzyłam o mężczyźnie, który nosiłby w sobie tajemnicę. Który byłby ponad ten cały świat. Poszukiwacz przygód albo awanturnik. Albo rycerz! Trochę mroczny. Albo...
Pogrążyłam się w marzeniach. Nie po raz pierwszy zresztą. To było moje ulubione zajęcie. W tym czułam się pewnie i dobrze. Niejednokrotnie wymyślałam najdziwniejsze sytuacje, które raczej nie mogą mieć miejsca. Walki, pojedynki, epickie bitwy i wyciskające łzy wyznania. I przygody! Tak bym chciała przeżyć jakąś przygodę, taką najprawdziwszą. Z niebezpieczeństwami i tym podobnymi. Zobaczyć kawałek świata, coś więcej niż Wellmor, Blackmill i okazjonalnie Alentrell. Tę osławioną, dziką północ albo ciepłe, piękne południe! Wielkie jezioro nad Greensilver. Albo Norham, drewniane miasto! Nieh w Deeprock czy też mury Newford. I całe, całe Udertwood.
Małżeństwo z takim typem jak Helmuth von Alvensleben to skutecznie udaremniało.
Leżałam i zastanawiałam się, jak tego uniknąć. Chciałam żyć, istnieć, zapisać się w historii i pieśniach. Inaczej niż jako żona jakiegoś grafiątka. Być podobną do Harvy Złotego Sztyletu, która każdemu pokonanemu wrogowi wycinała pasemko włosów swoim osławionym pozłacanym sztyletem albo do Lady Coral, która zasłynęła jako rozbójniczka z nienagannymi manierami. Jej najbardziej znane słowa to „Niestety, drogi panie, jestem zmuszona pana uwięzić i prawdopodobnie dotkliwie okaleczyć. Czy wysłać rodzinie kondolencje i pański testament?”.
Jednak moją ukochaną bohaterką na zawsze pozostanie kobieta znana jako Słodki Płomień. Była Naznaczona Ogniem. Jej smok, Ministrel, był postrachem wśród wszystkich ludzi Udertwood. Podobno zawsze po roznieceniu pożaru Ministrel i Słodki Płomień zaczynali śpiewać przepiękną pieśń w smoczym języku. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Nagle zniknęli. Według jednej z legend podczas każdej pełni w Górach Południowych można usłyszeć ich słodką, smutną pieśń. Zaś inna legenda, mniej znana, twierdzi, że Słodki Płomień i Ministrel uciekli daleko na północ, za Twierdzę Magii. Przed czym? O tym pieśni milczą.
Nagle do głowy wpadł mi pewien pomysł. Dlaczego by nie poszukać Słodkiego Płomienia i jej smoka? Wyruszyć na północ, daleko od Helmutha, pani matki i Bernardy. Uciec od ich sztywnych zasad, zwyczajów i stanąć twarzą w twarz z przygodą.
Poczułam się, jakby mnie coś zelektryzowało. Ucieczka to jedyne rozsądne rozwiązanie. Natychmiast przeszłam do sporządzania listy potrzebnych przedmiotów.
Po pierwsze, ubrania. Na północy będzie zimno, więc muszę zabrać płaszcz. Z wełny chyba...? A może futrzany? Wreszcie zdecydowałam, że najlepszy będzie taki z ciemnej wełny, z kapturem. Nie będę się rzucać w oczy. Do tego moje najcieplejsze i jednocześnie najskromniejsze suknie. I pończochy, koniecznie. A buty? Na pewno nie lekkie, balowe. Raczej takie do konnej jazdy.
Po drugie, wierzchowiec. Musi być wytrzymały i szybki. I posłuszny, zdecydowanie. Na upartym daleko nie zajadę.
Jeszcze najważniejsze: pieniądze. Muszę mieć na postoje w karczmach, miejsca w stajni i żywność. I na przewodnika. Nie będę się oszukiwać – nie dam rady sama trafić na północ bez pomocy. Najlepiej, żeby tą pomocą był zbrojny, doświadczony przewodnik.
Ach, odnośnie broni. Będę potrzebowała jakiejś dyskretnej broni... Może sztylet? Tak, sztylet będzie odpowiednio dyskretny. Albo zwykły nóż, taki użyteczny i uniwersalny. Muszę się jeszcze nad tym zastanowić.
Z rzeczy niezbędnych potrzebny będzie jeszcze zapas żywności i wody, który będę na bieżąco uzupełniać. I mapa. Jakbym jednak nie znalazła przewodnika. Może jeszcze flet. Jest drobniutki, a kto wie, czy nie będzie okazji trochę zagrać. Wezmę też książkę z legendami o Słodkim Płomieniu. Mogą być przydatne. Ach, jeszcze kompas!
Prędko przeszłam do gromadzenia bagażu. Znalazłam sporą, skórzaną torbę, w której na szczęście wszystko się pomieściło. Dołożyłam też trochę biżuterii z jakąś niejasną myślą o innej formie zapłaty. Niestety, torba była trochę ciężka. Nawet mimo tego, że część pieniędzy zaszyłam w ubraniu.
Plan ucieczki był prosty. Wystarczyło wziąć najlepszego konia ze stajni i powiedzieć, że wybiera się na wycieczkę za miasto. Do opieki przydzielą jedynie Bernardę na jej starej klaczy i jedną młodszą dziewczynę na kucyku. Gdy wyjedzie się za miasto z torbą, w której teoretycznie jest jedzenie dla ryb, ptaków i innych zwierzaczków, trzeba nagle krzyknąć, że się widzi jakiegoś ptaszka czy coś i pognać tam galopem. Bernarda będzie dość długo stała i czekała, zanim się zorientuje, że uciekłam.

<CD Nastąpi>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz