środa, 7 maja 2014

Od Folrence, C.D. Jericho

– Ślicznie krzyczysz – stwierdził Zima z wyraźnym rozbawieniem. – Jednak myślę, że ujrzenie wiewiórki nie jest powodem do takich wrzasków, prawda?
Zarumieniłam się i spuściłam głowę. Naprawdę myślałam, że to coś większego. A nie wiewiórka.
Szczerze żałowałam, że tamten miły pan z nami nie pojechał. Jericho. Wyglądał naprawdę sympatycznie, a w każdym razie sympatyczniej od Zimy. Och, nie Zimy. Mawrodija. Zastanawiam się, dlaczego od razu mi nie powiedział, że się tak nazywa.
– Zima? Mawrodij?
– No?
– Dlaczego Jericho z nami nie pojechał?
Zima wywrócił oczami.
– Może dlatego, że nie jedziemy na żaden cholerny ślub?
– Och, rzeczywiście... – posmutniałam. Kłamstwa są niewygodne.
Jechaliśmy dłuższą chwilę w milczeniu. Zastanowiłam się, jakby to było mieć miłego, rozmownego towarzysza. Takiego jak Jericho. Zapewne podróż minęłaby znacznie szybciej i przyjemniej.
Nagle Zima zatrzymał swojego siwka i wysunął miecz z pochwy. O co chodzi? – przemknęło mi przez głowę.
– Wyjdź z tamtych krzaków – odezwał się nagle Zima. Nie poznałam w ogóle jego głosu. Ten lodowaty ton był... Przerażający. Skuliłam się w siodle.
Strzała przeleciała zaledwie o centymetr od głowy Zimy. Nawet nie drgnął.
– Wyjdź – powtórzył. Popatrzyłam na jego oczy, czarne i nieruchome. Zmrożone.
Bogowie!
Z krzaków płynnym ruchem wyskoczył smukły mężczyzna z łukiem w dłoni. Uśmiechał się wyzywająco, obserwując nas spod zmrużonych powiek.
– Dobrze – powiedział miękko i słodko. – Ale najpierw oddaj konie. I dziewczynę – dodał z tym swoim paskudnym uśmiechem.
Zbladłam, gorączkowo zastanawiając się, co teraz zrobimy. Nagle brzdęknęła kusza. Mężczyzna z łukiem charknął i zwalił się na ziemię. Wokół niego szybko zaczęła rosnąć kałuża krwi. Wrzasnęłam i zwymiotowałam.
Następnych napastników widziałam jakby przez mgłę. Jeden podbiegł do Zimy, który jednym płynnym ruchem... Odciął mu rękę w łokciu. Zsunęłam się z siodła i znowu zwymiotowałam. Bogowie, zlitujcie się, błagam...
Gdy podniosłam głowę, Zima tańczył wokół pięciu innych zbójów. Klingi błyskały, nie mogłam nadążyć za ich ruchem. Nagle jeden z nich się potknął i padł na ziemię. Błyskawicznie zginął, przebity mieczem na wylot. Już nie miałam czym zwymiotować.
Zima był zwinny jak kot, z łatwością odparowywał ciosy. Grunt zdradziecki, wszędzie mokra trawa, śliski mech i błoto. Nagle sobie uświadomiłam, że jeśli Zima się poślizgnie – zginie.
Nie. Nie. Nie. Proszę. Tylko nie to!
Wtedy usłyszałam głośny tętent kopyt. W naszą stronę pełnym galopem podążał... Jericho!
Zbójcy także go już dostrzegli. Jak jeden mąż odwrócili się na pięcie i zaczęli uciekać. Zapewne uznali, że skoro pojawił się jeden do pomocy, może takich być więcej w okolicy. Zima puścił za nimi kilka bełtów, ale trafił tylko jednego.
– Niech to szlag – mruknął pod nosem. Nie jestem pewna, czy miał na myśli uciekających bandytów, celność swojej kuszy, czy przyjazd Jericho.


<Jericho?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz